O kobietach - dżokejach.
Na wyścigach w pierwszoplanowych rolach zawsze występują konie. Ludzie (m.in. hodowcy, właściciele, trenerzy czy jeźdźcy) są aktorami drugiego planu, ale… Wyścigi konne, podobnie jak sport jeździecki nie dzielą zawodników na kobiety i mężczyzn. To bez wątpienia najlepszy z możliwych wspólny mianownik, a przy tym świetny wyróżnik, bo wcale nie jest łatwo znaleźć inną dyscyplinę sportu, w której panie rywalizowałyby z panami na równych prawach i bez żadnej taryfy ulgowej. O ile jednak na czworobokach, parkurach, w crossie, na trasie maratonu czy rajdu płeć piękna nierzadko jest zdecydowanie górą, to na bieżni wyścigowej o sukcesy paniom jednak trudniej.
Przeglądając powojenne wiadomości wyścigowe i posezonowe statystyki, już w 1950 roku znajdziemy informację, że amatorka Jaworowska M. zaliczyła jeden start na torowej bieżni. W kolejnym sezonie uczennica U. Schweitzerówna dosiadała koni w 9 gonitwach, a jej bilans wyglądał następująco: 1xI, 7xII, 1xIV. Wchodząc nieco w szczegóły, amazonka dosiadała m.in. trenowanego przez Antoniego Sulika folbluta BASK (Chenonceaux – Kastylja) hodowli SK Kozienice, na którym odniosła zwycięstwo i trzykrotnie była druga. Zula Schweitzer-Wirska, bo to o niej mowa, po latach napisała książkę „Między grzywą a ogonem” wydaną w 2006 roku (Złota Podkowa, Zofia Golińska).
Na zdjęciu: Okładka książki „Między grzywą a ogonem”.
W Internecie na stronie www.literatura.gildia.pl można znaleźć napisaną w styczniu 2007 recenzję tej pozycji, której autorem jest śp. Michał Wierusz-Kowalski:
„Co może się w życiu przytrafić, jeśli wbrew rodzicielskiej woli porzucimy wystudiowany zawód na rzecz lekko wybujałych marzeń? Co począć, jeśli człowiek utknie między grzywą a ogonem, a w dodatku jest wątłą białogłową? Co jest w stanie dogonić, ponad kawałek kiełbasy i kropelkę wódeczki "jednodniowy milioner" rodem z wyścigów konnych? Niby z pozoru nic ciekawego - popaść we frustrację, stracić przyjaciół, stoczyć się... A jednak nie, czego dowodzą pełne zwykłego-niezwykłego wdzięku autobiograficzne opowieści pani Zuli Schweitzer-Wirskiej, zawarte w adekwatnie do akcji zatytułowanej książeczce - "Miedzy grzywą a ogonem" - której lekturę i pasjonującą, jak dla mnie przynajmniej, zabawę, spróbuję Państwu zarekomendować w kilku słowach niniejszej recenzji.
Od najwcześniejszego dzieciństwa Zula patrzyła na świat z perspektywy końskiego grzbietu, swoje miejsce odnajdując tam, gdzie ponoć najszczęśliwiej. Jako mała dziewczynka, galopując na oklep po majątku dziadków; następnie jako licealistka, towarzysząc konnym patrolom Wojsk Ochrony Pogranicza; i całe późniejsze życie dedykując swej namiętnie pielęgnowanej pasji - miłości do koni.
Już jako trzynastolatka dokładnie zaplanowała swoją przyszłość - chciała być dżokejem, choć nie jest to łatwy kawałek chleba, szczególnie dla niewiasty. Ale trudy i znoje nigdy nie były w stanie odwieść Zuli od któregokolwiek z pomysłów. To niezwykle zdecydowana osóbka - jak powie, tak zrobi, a powie zawsze tylko to, co naprawdę myśli. Właśnie ta prostolinijność, szczerość i bezpośredniość w wyrażaniu poglądów i pragnień oraz stanowczość w dążeniu do celu, stanowią tak wyjątkowy rys charakteru kobiety, która w dorosłym życiu potrafiła zachować dziecięcą bezkompromisowość, ostrość spojrzenia i postawę wyraźnego sprzeciwu wobec wszelkich konwenansów. "Bo mi się tak chce!" - to zdanie, które zawsze wystarczało za powód jej decyzji i wytyczało kierunek działań.
Stawiać na swoim nie jest łatwo. Trzeba do tego nie lada odwagi, a w przypadku Zuli, która najczęściej decydowała się płynąć pod prąd, dodatkowo wielkiej samodzielności, samowystarczalności, determinacji. Ale dla niej nie ma rzeczy niemożliwych - czegoś nie wolno robić?, nie należy?, nie wypada? Coś wymaga ciężkiej fizycznej pracy i poświęcenia? Nie szkodzi, żaden problem! Najważniejsze, by pozostać w zgodzie z samym sobą. Niczego nie udawać. Takie było życie na Wyścigach - twarde, "zbójeckie", ale z poszanowaniem wartości typu szczerość, lojalność, braterska przyjaźń. Do tego ryzyko, adrenalina, przekraczanie własnych granic, barier słabości. I taka właśnie jest Zula. To jednocześnie osoba, która nie boi się zmian, chce próbować nowego, odważy się przewrócić swą codzienna egzystencję do góry nogami, nie wiedząc, co przyniesie jutro, z drugiej zaś strony pełna tęsknoty za czymś romantycznie niedościgłym, cudownie zwiewnym i wyidealizowanym. Tak czy inaczej - zawsze sobie radzi, bo chyba nic nie jest w stanie jej złamać, sprawić, że przestanie działać, odda walkowerem.
Tutaj, kolejną refleksją, ciut mącącą spokój odbiorcy, może być swego rodzaju, wewnętrzna pustka - kobiety, o którą chyba nikt tak naprawdę nie zadbał. Szczególnie, gdy ta była dzieckiem. W jej wspomnieniach brakuje w pewnym sensie ciepła, przywiązania, emocji innych niż te stricte sportowe - pełne glorii i chwały na polu zwycięstwa lub porażki. Czegoś głębszego, bowiem ciężko uwierzyć, iż przed całym bożym światem Zula musiała zgrywać tylko równego kumpla oraz chojraka, nie mając odwagi pokazać też swej subtelnej delikatności, pełnej wrażliwości, przenikliwej czułości, prawdziwego damskiego oblicza. Czy sama się z nimi spotkała? Wszak jej wspomnienia to tu i ówdzie szalenie powierzchowna relacja biegu zdarzeń. Zarówno w formie, jak i treści. Aczkolwiek to zaledwie jedno ze spojrzeń na tę książeczkę. Zatem co więcej...
Czytając wspomnienia pani Schweitzer-Wirskiej, wielu jej wyborom można się dziwić. Równocześnie trzeba podziwiać jej pasję i niezmienną wierność samej sobie - subiektywnym przekonaniom tudzież posunięciom - tak rzadką w naszych czasach. Książkę cechuje wielka prostota opisu i choć momentami może w niej brakować wątków refleksyjnych, dzięki temu najlepiej chyba oddaje ona charakter autorki - pełnej melancholii i sentymentu do zamierzchłych, lecz najlepszych, bo wyścigowo-końskich lat jej życia. Buduje ona przed nami wyjątkowo piękną, bo nieskomplikowaną kompozycję - widzianą jej oczyma rzeczywistość, której tętno, smak i zapach, każdy ma szansę poczuć. Z drugiej zaś strony można odnieść wrażenie, że mimo całej swojej otwartości, istnieją sprawy, które podmiot liryczny chce świadomie przemilczeć, pozostawić w ukryciu przed czytelnikami. Zula maluje swój portret sportsmenki, koniary, nie mówiąc nic o sobie jako o córce, kochance, matce, żonie... Jej życiem po prostu były i są konie, ale to chyba przecież nie wszystko... Mnie osobiście jakoś pechowo ów walor umknął. Oczywiście nikt nie ma obowiązku obnażać całej prawdy na swój temat, więc prawdopodobnie akurat to sprawia, iż po zakończeniu lektury chciałoby się jeszcze wiedzieć coś więcej, dokładniej, pełniej... Nagle, dopiero co poznana na kartach książki postać robi się dla nas na tyle bliska, że pragniemy powędrować również innymi szlakami jej życia - intrygującej "Zulinej bajki" wartej grzechu, intelektualnej przygody bądź rozkosznego leniwego rozpasania umysłu. Pani Zula Schweitzer-Wirskiej zarzuciła smakowitą przynętę. Wyczekuję zatem ciągu dalszego...”.
W sezonie 1952 Wanda Siniarska (czyli doskonale wszystkim znana „pierwsza dama polskiego jeździectwa” Wanda Wąsowska) w 31 startach była 6xI, 5xII, 5xIII, 5xIV i 10xbm. A w latach 50-tych koni na wyścigach dosiadały również panny/panie - Majsnerówna, Morawska i Buidensowa.
Od 1970 roku wprowadzono do planu gonitwy dla amatorów i właśnie od takiego statusu zaczynała swoją torową karierę pierwsza w historii kobieta dżokej – Ewa Wieleżyńska (Pruska / Cybulska). W 1973 roku zaliczyła tylko jeden start (bez miejsca), w 1974 - 6 startów (bez wygranej na koncie), by w 1975 zwyciężyć trzykrotnie, a w kolejnym sezonie 2 razy. W 1977 (już jako zawodowy jeździec) zdobyła szlify starszego ucznia (12xI). Sezon 1978 przyniósł jej 16 zwycięstw i tytuł praktykanta dżokejskiego (20 września na 5-letnim arabskim Morro u trenera Piotra Czarnieckiego), a w sezonie 1979 powtórzyła ten wynik. W roku 1980 odniosła 28 zwycięstw (w 185 startach), a już w dniu otwarcia awansowała w szeregi kandydatów dżokejskich, wygrywając na 4-letnim arabskim ogierze Zagon (trener Marian Baniewicz – to u niego była pierwszą ręką w stajni i odnosiła swoje największe sukcesy). Sezon 1981 (14xI) dał triumf w klasycznej Nagrodzie Wiosennej – na widzowskiej klaczy Salome i drugie miejsce w Derby Arabskim na Peptonie, od którego lepsza o pół długości okazała się Saszetka (dż. Jan Filipowski).
Na zdjęciu: 23 maja 1981 roku Salome pod k.dż. Ewą Pruską wygrywa Wiosenną. W pokonanym polu Ibrala pod dż. Mieczysławem Mełnickim, Noteć (dż. Andrzej Warsztocki) i przy barierze Dublerka (pr.dż. Roman Madejski). Dalej siwa Ostryna (dż. Andrzej Pawłowski), zasłonięta Jamaha (dż. Jan Filipowski) i Scaevola (dż. Zbigniew Jurek). Fot. Darosław Kędzierski.
W 1982 roku najważniejszym z 17 wygranych wyścigów Ewy Pruskiej był ten rozegrany 17 czerwca we Wrocławiu, gdzie na klaczy półkrwi Szansa (hod. SK Plękity, trener Małgorzata Pisarczyk (Łojek)) minęła celownik pierwsza po raz setny, zostając (po 10 latach kariery) pierwszą w naszej historii kobietą dżokejem! W szranki stawała jeszcze trzykrotnie w 1985 roku (amator dżokej Ewa Cybulska), a jej całkowity bilans to 108 zwycięstw w 665 startach (16,2% skuteczności).
A o kobietach dosiadających koni w służewieckich klasykach pisaliśmy przy okazji relacji z Derby 2020.
Lata 80-te należały w tej materii do Janiny (Grażyny) Piwko, która zaczynała jeszcze w 1979 roku (2xI), by tytuł dżokeja zdobyć w sezonie 1987 – 27 maja wygrała na 4-letnim arabskim ogierze Dacyt u trenerki Małgorzaty Łojek. Można chyba zaryzykować stwierdzenie, że jej ulubionym koniem był strzegomski Mołojec, na którym wygrała m.in. Nagrodę Rzecznej w 1985 roku, jeżdżąc na pierwszą rękę w stajni trenera Mieczysława Żubera. W 1997 roku trzecią kobietą dżokejem została Helena Hryniewiecka (Mełnicka).
Na zdjęciu: Katarzyna Szymczuk na og.Wolarz.
Śp. Katarzyna Szymczuk karierę zaczynała na Partynicach (pod panieńskim nazwiskiem Tęczar) i tytuł dżokeja uzyskała w 1998 roku, ale trzy lata wcześniej w duecie z rzeczniańskim ogierem Wolarz, mimo że padła ofiarą karambolu na zakręcie, kapitalnie finiszowała w Derby, zajmując drugie miejsce. Ta niezapomniana para zdobyła klasyczną wstęgę St. Leger (amazonka miała wówczas tytuł „amator starszy uczeń”!) i Wielką Warszawską (też jako amator, ale już praktykant dżokejski), a Wolarza ogłoszono Koniem Roku 1995.
W sezonie 1999 dołączyła do tego grona Olga Nowak. To ona w 2003 roku wygrała aż 55 wyścigów w 266 startach (20,7% wygranych). Sukcesy amazonki zaowocowały znanym i pamiętanym powiedzeniem bywalców – „Tak czy owak – Olga Nowak”, którym doceniali jej skuteczność.
Na listę zwyciężczyń 100 gonitw wpisywały się już w XXI wieku: Grażyna Bartol, Małgorzata (Wira) Kryszyłowicz, Małgorzata Maroszek, Joanna Fornal-Laskosz, Justyna Domańska, Mariola Mioduszewska (Andryszczyk), Anna Stasiak, Beata Zawadzka, Liliya Reznikova (Wróblewska), Natalia Hendzel i przed rokiem Joanna Wyrzyk. W tym gronie jest również zadomowiona w Polsce Austriaczka Cornelia Fraisl (setną gonitwę w karierze wygrała w 2012 roku, ale z tytułu cieszyła się wcześniej, bo nad Dunajem szlify dżokeja uzyskuje się już po 50 zwycięstwach).
Oczywistym jest, że utalentowanych amazonek na wyścigach było na przestrzeni lat znacznie, znacznie więcej, i że cieszyły się zwykle wielką sympatią kibiców, chociaż nie wszystkie z nich aż 100 razy mijały celownik przed konkurentami.
Na zdjęciu: Okładka Tygodnika STOLICA.
Nie jest też odkrywczym stwierdzenie, że konie niczym magnes przyciągają płeć piękną i ma to miejsce zarówno w sporcie jeździeckim, jak i na wyścigach. A potwierdzeniem, że nie jest to wcale „słaba płeć”, może być takie oto zdarzenie. Jeszcze w ubiegłym wieku, przed gonitwą dla amazonek („Na warszawskiej fali”), jeden z bardziej „aktywnych” kibiców, a takich w owych czasach na Służewcu nie brakowało, rzucił w kierunku padoku głośne, lekko prowokacyjne zapytanie – „No i jak tam, dziewczynki?”. Jedna z nich, poprawiając rząd jeździecki, podniosła tylko głowę, spojrzała na owego krzykacza i bardzo spokojnie zamknęła temat, odpowiadając – „Dziewczynki, to u fryzjera włosy zamiatają”.